„Ojciec też tu jest” – Urszula Steinke wspomina swojego ojca Alojzego Słomińskiego – jedną z ofiar zamordowanych w Dolinie Śmierci

Autor: Maria Eichler

Moja rodzina mieszkała przed wojną w Brusach przy ul. Gdańskiej 18 i Pocztowej 1. Tata był kupcem, właścicielem skupu runa leśnego i przetwórni. Jego firma od 1920 r. miała szyld A. Słomiński. Mama pracowała razem z tatą, przyjmowała w sklepie jajka, drób, jagody i grzyby.

W domu było ośmioro dzieci: Agnieszka, Gertruda, Edmund, Franciszek, Bernard, Czesław, Urszula i Maria.

Ojciec jeszcze przed wybuchem wojny utrzymywał kontakty handlowe z Niemcami, wysyłał swoje towary także do Danii, Szwecji i Szwajcarii. W 1925 r. do Brus przyjechał Włoch Francesco Galiano i nakłonił mojego ojca do zawarcia spółki. W wyniku tego powstały nowa przetwórnia i suszarnia. Po kilku latach wspólnicy się rozstali i zaczęli ze sobą ostro konkurować.

Kiedy było już prawie pewne, że wybuchnie wojna, moi rodzice postanowili spakować futra i pościele. Wysłali je do Warszawy na Dworzec Centralny. Zastawę stołową zapakowali do skrzyń, a jeden z krewnych z Kosobud zakopał je na polu.

27 sierpnia 1939 r. ojciec z szóstką dzieci pojechał pociągiem do Warszawy, chcąc uciec przed Niemcami. Zamieszkaliśmy w hotelu „Metropol”. Moja mama i dwóch moich starszych braci w razie wybuchu wojny mieli przyjechać do stolicy naszym renault.

Moja siostra Agnieszka razem z ojcem chodziła na Dworzec Centralny i szukali tam paczek przesłanych z Brus. Ale tam były takie tłumy ludzi i paczek, że w ogóle nie można było znaleźć tej przesyłki. Futra i pościele przepadły.

W Warszawie głównie siedzieliśmy w hotelu, a jednego dnia ojciec zabrał nas do kina na film pt. „Mała księżniczka” z Shirley Temple. Bardzo mi się ten film podobał.

Ojciec spotykał się z odbiorcami swoich towarów, m.in. z Żydem Bonderem. Oferował ojcu, żeby pojechał do domku letniskowego w Świdrze. Bonder chciał go udostępnić naszej rodzinie.

1 września przyszli do naszego pokoju ludzie z hotelowej obsługi i zamalowali okna, chyba na niebiesko. Było bombardowanie. Baliśmy się tam zostać. Ojciec zdecydował, że pojedziemy do Świdra. Po kilku dniach przyjechali tam mama i moi bracia. Wtedy w Świdrze mój ojciec kupił konia i wóz, a ponieważ Niemcy byli coraz bliżej, postanowił przed nimi uciekać.

Moi bracia Franek i Edmund przed opuszczeniem Świdra wykopali dół i tam ukryli nasz samochód. Przez zapomnienie została w nim również walizka z naszymi szkolnymi świadectwami. Po wojnie Franek pojechał zobaczyć, co z samochodem. Był, ale bez kół. Świadectwa ocalały. Franek przywiózł je do Brus.

Jechaliśmy wozem w taki sposób, że tata powoził, a moje siostry, ja i mama siedziałyśmy na wozie, bracia szli obok. W nocy spaliśmy w stodołach. Ojciec pukał do gospodarzy i pytał, czy możemy przenocować. Każde dziecko miało na szyi kopertę na sznurku, w której było 50 zł, na wszelki wypadek, gdyby ktoś się zgubił.

Jak jechaliśmy, to mijaliśmy naszych żołnierzy i uciekających ludzi, którzy kierowali się na południe, chcieli uciec do Rumunii.

Zajechaliśmy do jednej ze wsi w województwie lubelskim, gdzie wkroczyli Niemcy. Nie pamiętam jej nazwy, to był chyba Łuków. Ojciec jako jedyny znał język niemiecki i poszedł do niemieckiego sztabu. Tam spotkał majora, który był jego kolegą z wojska. Służył z nim w Gdańsku. I ten major poznał ojca, i dał mu zaświadczenie, że mogliśmy jechać dalej. Ale wtedy to już chcieliśmy  wracać do domu.

Wracaliśmy więc  naszym wozem do Brus. Jechaliśmy przez Wyszków, z dwóch stron paliły się tam domy. To było straszne.

W Brodnicy ojciec podszedł do niemieckiego policjanta zapytać o drogę do Brus, a ten wyzwał go i powiedział, że wszyscy, którzy uciekali, powinni być rozstrzelani. Ojciec wrócił bardzo zdenerwowany i przestraszony. Powiedział, że musimy jak najszybciej wracać do domu.

Jak tam wróciliśmy, dowiedzieliśmy się, że Niemcy zabrali naszego szofera Artura Eliasza, który był Żydem, ale potem przechrzcił się na wiarę katolicką. Jego żona była Polką. Przyszedł po niego jakiś Niemiec, który zastrzelił go pod Rytlem.

Któregoś dnia przyjechał do nas przedstawiciel niemieckiej firmy Dagoma w Gdańsku, z którym ojciec wcześniej miał kontakty handlowe. Namawiał ojca, żeby pojechał z nim do Gdańska i przeczekał pierwszy okres niemieckich aresztowań Polaków. Ale tata się nie zgodził. Uważał, że jeśli nie będzie go w domu, to Niemcy wezmą mamę i ósemka dzieci zostanie bez opieki.

17 listopada rano przyszli do nas Niemcy. Powiedzieli, że tata ma się ubrać i iść z nimi. Czekał już samochód z czarną budą. Oprócz ojca zabrali wtedy dwóch kupców – Wróblewskiego i Kolińskiego oraz kierownika szkoły Wańtowskiego.

Tata poszedł do święconej wody w sypialni i popłakał się, jak żegnał się z mamą i z nami.

Następnego dnia dostaliśmy od ojca pocztówkę. Prosił, żeby mu przysłać ciepłą bieliznę do dzisiejszego Schroniska dla Nieletnich w Chojnicach. Napisał, żeby pozdrowić  Menarda i Wysockiego. To znaczyło, żeby powiadomić zaprzyjaźnionych Niemców, że został aresztowany.

W tym samym dniu, kiedy przyszła kartka, Edmund pojechał do Chojnic i zawiózł rzeczy, o które prosił tata. Ale ojca już tam nie było.

Później przyjechała do nas Niemka – pani Szombach, która z ramienia jednej z niemieckich firm sprawdzała jakość naszego towaru. Pojechała do landrata w Chojnicach, od którego chciała się dowiedzieć, gdzie jest mój ojciec. Landrat powiedział jej, że tyle, co on wie, to tata został wywieziony do Stutthofu.

Czekaliśmy na wiadomość od ojca ze Stutthofu, ale nie nadchodziła

Codziennie wychodziłam na dworzec w Brusach, bo myślałam, że tata wróci do nas.

Któregoś dnia przyszedł do nas jeden z mieszkańców z okolicy, który też siedział w zakładzie w Chojnicach. Jego stamtąd zwolniono, ale opowiadał nam, że ci zabrani 17 listopada zostali rozstrzelani. My w to nie wierzyliśmy.

Nadal mieszkaliśmy w naszym domu. Mama pracowała w skupie prowadzonym przez Niemca (trauhandera). Ja chodziłam do niemieckiej szkoły zawodowej. Nauczycielka była Niemką i można było mówić tylko po niemiecku. Agnieszka pracowała w firmie Rohde  jako księgowa. Trudka – w naszym sklepie. Czesiu dojeżdżał do Chojnic i pracował fizycznie w firmie Rugeberg. Edmund i Franek pojechali do Tarnowa – do Generalnej Guberni z zaprzyjaźnionym z naszym tatą Niemcem Vogtem, który wcześniej mieszkał w Swornegaciach. Wszystko po to, żeby ich uchronić przed wcieleniem do niemieckiego wojska. Marylka chodziła do szkoły. Bernard przeszedł dyfteryt i szkarlatynę, od tego czasu był kulawy i nie rozwijał się tak jak inne dzieci.

W naszym domu Niemcy urządzili na parterze posterunek policji. Starsi policjanci z Reichu jakoś się do nas odnosili. Wiedzieli, że jesteśmy Polakami i że między sobą mówimy po polsku, ale nie robili nam żadnych wstrętów.

Gdy ukończyłam szkołę, przez Arbeitsamt dostałam pracę w kinie – jako bileterka. Szefem był Niemiec. Wiedział, że jestem Polką, ale nie odnosił się do mnie wrogo. W Brusach stacjonowali niemieccy żołnierze, którzy przychodzili na seanse. Oglądali niemieckie filmy – komedie i melodramaty. Zawsze był przed nimi Wochenschau, czyli coś w rodzaju kroniki filmowej, z wiadomościami z frontu.

Polacy też przychodzili do kina. Ale jeden film nie był dla nich – „Żyd Suss”. Nawet mnie wyproszono z tego filmu.

W obozie jenieckim, m.in. dla powstańców warszawskich znalazł się znany aktor Andrzej Stockinger, który był tam ze swoim ojcem. Obaj przyszli do naszego domu, prosząc o chleb. Wtedy dowiedział się, że pracuję w kinie i co jakiś czas przychodził na filmy. Zawsze miałam dla niego bilet. Po wojnie jako jedyny przyjechał do Brus podziękować za życzliwość i pomoc od nas.

Zbliżał się koniec wojny. Przed likwidacją niemieckiego posterunku do mojej mamy przyszedł jeden z esesmanów i mówił, że ma uciekać z dziewczynami, bo przyjdą Rosjanie i zrobią im krzywdę. Myśmy czekali na Rosjan, że ono nas wyzwolą. Mama nie miała zamiaru przed nimi uciekać.

Posterunek został ewakuowany przed wkroczeniem Rosjan, co nastąpiło 4 marca. Tydzień wcześniej, gdy Rosjanie byli już w Chojnicach, musieliśmy usuwać śnieg z drogi na Gdańsk, żeby Niemcy mogli wyjechać. Czekając na Rosjan, siedzieliśmy w piwnicy. Pamiętam, że graliśmy tam w karty.

Wyszliśmy, jak zjawili się Rosjanie. Zamieszkał u nas u góry jeden kapitan. Gdy do nas wszedł, to zagrał na pianinie „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wszyscy zaczęliśmy płakać. Kapitan kazał nam na noc zabić gwoździami drzwi do pokoi, żeby żaden Rosjanin nie mógł tam wejść. A wieczorem kilku stanęło na schodach i prosili o szklankę wody. Usłyszał to ich dowódca i kazał im odejść.

Na drugi dzień Rosjanie urządzili u nas przyjęcie, na które zaprosili również nas. Wódkę nalewali do dużych szklanek, co nas bardzo zdziwiło, bo u  nas piło się w kieliszkach.

Był tam pewien starszy Rosjanin, który przez cały czas przyglądał się mojej siostrze Marylce, wówczas czternastoletniej. Mówił, że taką doczkę zostawił w Rosji i nie wie, czy Niemcy nie zrobili jej krzywdy. Płakał. Ta córeczka miała być podobna do Maryli.

Następnego dnia Rosjanin przyprowadził Maryli krowę. Powiedział, że ona jest dla niej. I krowa została u nas, bo nie wiedzieliśmy, komu została skradziona i komu ją oddać. A była bardzo dzika. Jak moja ciocia Józefa chciała ją doić, to musiałam stać przy tej krowie i czytać jej Mickiewicza albo Sienkiewicza. W jednej ręce miałam laskę, w drugiej książkę.

Potem Rosjanie zarządzili, że mamy się wyprowadzić. Więc znaleźliśmy się we wiatraku za Brusami, dziś już go nie ma. A moja siostra Agnieszka zamieszkała u znajomego leśniczego w Lasce. W tym wiatraku byli też Rosjanie, m.in. 18-letni Sasza. Uczyliśmy go, jakie są w Polsce maniery, m.in., że jak mężczyzna spotyka kobietę, to całuje ją w rękę. A on na to: – Ja nie lublu w ruku, a lublu w gubu…

W maju 1945 r. dowiedziałam się, że nasza szkoła handlowa w Chojnicach przy ul.Dworcowej znów zaczęła działać. Wtedy z moją siostrą Trudką szłyśmy pieszo do Chojnic, żeby się zapisać, bo pierwszą klasę miałam ukończoną w 1939 r.

Nasz dom wcale nie ucierpiał z powodu wojny. Tylko stodoła została spalona od jakiegoś pocisku, gdy wkraczali Rosjanie.

Kiedy w Chojnicach, chyba w 1946 r. zaczęły się ekshumacje na Igłach w Dolinie Śmierci, to poszłam tam z koleżanką Jadzią Cysewską, obecnie Gadzała. Myślałam, że znajdę tam ojca. W Dolinie Śmierci były odkopane zwłoki, zamordowani leżeli tam warstwami, tam głowa, tu nogi. Przechodziłyśmy wzdłuż tych rowów, ale ojca nie znalazłam. Spotkał nas pan Jednoralski, dentysta z Brus, u którego mój ojciec leczył zęby. Powiedział, że mój ojciec też tu jest. Poznał go po butach, które były zrobione na specjalne zamówienie przez szewca z Brus. Cofnęłyśmy się. Poznałam ojca po siwych włosach, kształcie głowy, no i po tych kamaszach. Ciała były dobrze zachowane, bo leżały w glinie. Jak wielu innych ojciec zginął od strzału w tył głowy. W jego kamizelce była obrączka z inicjałami W.S., czyli Waleria Słomińska, moja mama. Nie przypominam już sobie, czy to ja wzięłam skrawek materiału z ubrania, czy ktoś inny, ale moja ciocia Józefa rozpoznała garnitur taty.

Potem w Brusach był pogrzeb pomordowanych przez Niemców. Ojca nieśli w trumnie strażacy, bo przed wojną był prezesem OSP.

Dziś leży na cmentarzu w Brusach razem z innymi, którzy zginęli w czasie wojny. Przynajmniej raz w roku zapalam tu znicz. Cieszę się, że miasto dba o ten cmentarz i że jest on tak pieczołowicie pielęgnowany. 

UWAGA

Wspomnienia zostały pierwotnie opublikowane jako:

Eichler M. 2014. Wojna zabrała mi ojca. Kwartalnik Chojnicki 9, s. 24-28.